niedziela, 23 marca 2014

Siedziałam na ławce przed blokiem. Pierwsze wiosenne promyki słońca ogrzewały moją twarz. W drodze do domu musiałam się zatrzymać. Dzielą mnie już tylko 3 piętra schodów i znów znajdę się wśród mojego biurka, krzesła, lampki, zmywarki.
Znów znajdę się wśród wspomnień.
Jeżeli ktoś uważa, że alkohol nie pomaga to grubo się myli. Nie rozwiąże Twoich problemów, ale 3 butelki wina, paczka papierosów i rozmowa (która o 4 nad ranem była bardziej bełkotem niż składnym potokiem słów) pozwala zobaczyć rzeczy, zachowania, spostrzeżenia, których się do siebie nie dopuszczało.
Coś się skończyło. Trzeba zabrać swoje zabawki i wyrzucić je do śmieci. Nie jesteśmy już dziećmi.
Jeszcze tylko wejdę po tych schodach,
otworzę drzwi,
zacznę pierwszy dzień reszty mojego życia.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Szukając wektora miłości.

Wczesne jesienne popołudnie. Siedziałam przy okrągłym stole, obserwując przez okno dzieci bawiące się na górce piachu usypanego obok rzędu kolorowych, blaszanych garaży. Mieszkałam tu już miesiąc, a wszędzie, gdzie mogłam dojeżdżałam samochodem, gdy to miasto wciąż pozostawało dla mnie nie odkryte. Bez większego namysłu ubrałam płaszcz, wzięłam torebkę i wyszłam z tej ponurej kamienicy z postanowieniem odkrycia dziś jakiejś przyjemnej kawiarni z dobrą kawą i ciastkiem. Przechadzając się głównymi ulicami oglądałam wystawy, co ciekawszych sklepów. Kawiarni, co stwierdziłam ze zdziwieniem, miałam w okolicy sporo, ale żadna z nich nie wyglądała zachęcająco. Tłoki, hałas, plastikowe krzesła, dziesięć kelnerek i zero klimatu. Spacerowałam tak długo, przyglądając się zatłoczonym lokalom. Powoli słońce chyliło się ku zachodowi. W końcu, w jednej z pomniejszych uliczek, znalazłam mała kawiarenkę. Weszłam do środka i usiadłam w głębokim fotelu w rogu. Przeglądnęłam menu i złożyłam zamówienie. Czekając na moją kawę z amaretto, rozejrzałam się po lokalu. Oprócz mnie nie było więcej niż dziesięć osób. Przy wysokiej ladzie siedział młody mężczyzna, popijał herbatę, śmiejąc się podczas rozmowy z kelnerką i co jakiś czas zerkając uważnie w moją stronę. Musi być zaprzyjaźniony z tą dziewczyną -pomyślałam. Jak się nie długo potem okazało nie trudno było się z nią zaprzyjaźnić. Była bardzo sympatyczną osobą. Kiedy ja rozkoszowałam się swoją kawą, mężczyzna dopił herbatę, pożegnał się z kelnerką i opuścił lokal. Nie wiele później ja zapłaciłam i wyszłam. Od tej pory często bywałam w progach tej kawiarni. Nie raz przychodziłam do niej po wykładach na gorącą szarlotkę. Czasami przychodziłam ze szkicownikiem, innym razem z książką albo po prostu porozmawiać z kelnerką. Zdarzało się, że widywałam owego mężczyznę. Zawsze siadał przy ladzie. Był tu stałym klientem jak ja. Rzucał mi ukradkowe spojrzenia. Gdy jego szare oczy spotykały się z moimi, wtedy obydwoje speszeni spuszczaliśmy wzrok. Pewnego grudniowego wieczoru, między świętami a Nowym Rokiem, gdy kelnerka wyszła na zaplecze w celu przygotowania dla mnie herbaty, zostawiła na ladzie tacę z moją szarlotką i serwetkami. Mężczyzna wykorzystał chwilę i nabazgrał coś na jednej z serwetek na blaszanej tacy, po czym włożył ją pod sam spód i uśmiechnął się do mnie. Ja zdezorientowana ukryłam się za gazetą. Pięć minut później dziewczyna przyniosła mi tacę. Podziękowałam i ukradkowo zerknęłam w stronę lady. Ku mojemu zdziwieniu szarookiego mężczyzny już nie było. Przeszukałam wszystkie serwetki i znalazłam tą, która została przez niego zapisana. Na rogu były napisane krótkie życzenia noworoczne z dopiskiem 'Mam nadzieję, że szarlotka smakowała'. Popijałam herbatę z błękitnej filiżanki zastanawiając się, co zrobić. Serwetkę skrzętnie ukryłam w kieszeni płaszcza. Gdy podeszłam do lady w celu uregulowania rachunku kelnerka z ukradkowym uśmiechem powiedziała: 'On za panią zapłacił.' Postanowiłam niezwłocznie podziękować za ten gest. Wzięłam jedną serwetkę i szybko napisałam parę słów. Kelnerka bez wahania podjęła się dostarczenia owej wiadomości nieznajomemu. Od grudniowej wiadomości nie spotkałam mężczyzny ani razu, lecz za każdym razem, gdy przychodziłam do kawiarni czekała tam na mnie krótka wiadomość od Nieznajomego. Nie pozostawałam dłużna i zawsze odpisywałam. Właśnie mijał trzeci miesiąc odkąd zapisywałam serwetki, kiedy któregoś marca przyszłam do kawiarni. Zdziwiłam się bardzo widokiem jaki zastałam. Przy ladzie siedział ów Nieznajomy. Miałam ochotę uciekać jak najdalej i nigdy tu nie wracać, lecz zamiast zawrócić zajęłam miejsce w głębi lokalu. Zamówiłam to, co zawsze. Kelnerka przyniosła mi tacę. Nerwowo udawałam, że obserwuję ludzi za oknem. W jednej chwili mężczyzna wstał z krzesła, z uśmiechem pokonał pięć dzielących nas stolików i tak zwyczajnie usiadł w fotelu naprzeciwko mnie..

piątek, 7 maja 2010

Gabriela


Lata 60. XX wieku. Gdzieś przy skrzyżowaniu czterech większych ulic Chicago, w piwnicach luksusowego hotelu mieściła się duża sala. Na sali znajdowało się mnóstwo ludzi. W całym lokalu po cichu rozchodził się orkiestrowy głos Elli Fitzgerald. Wszędzie unosił się dym i zapach alkoholu. Goście byli szybko obsługiwani przez ubranych na biało kelnerów. To oni zabierali płaszcze, opróżniali popielniczki, dolewali wytrawnych win, zmywali ślady szminek z kieliszków... Żeby dostać taką pracę należało być rzetelnym, cierpliwym, uśmiechniętym i… trzymać buzię na kłódkę. Lecz fenomen pracy w lokalu ‘Georgina’ nie polegał na wysokich zarobkach. To tutaj spotykała się elita wielu znaczących w Ameryce miast. Przy akompaniamencie lekkiego jazzu Panie i Panowie, paląc cygara lub cygaretki dobijali kontrakty, które warte były grube miliony. Właścicielką tego przybytku była kobieta siedząca w rogu pomieszczenia. Popijała właśnie Martini, gdy podszedł do niej wysoki mężczyzna ubrany w prążkowaną marynarkę. Ona znała tu wszystkich. Uśmiechnęła się, pokazując cały zestaw białych zębów, a uśmiech ten nie łatwo było zapomnieć. Ognista szminka na jej ustach idealnie oddawała jej gorący temperament. Ostre rysy twarzy podkreślały stanowczość podejmowanych przez nią decyzji. Bo w tym interesie należało być stanowczym. Dobrze o tym wiedziała… Miała to we krwi. Trzydziestoletnia Gabriela była Włoszką z korzeniami irlandzkimi. Wychowana w bogatym domu była prawdziwą damą. Nikt nigdy nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie… jej tata. Tak, to właśnie ona była uwielbianą córeczką słynnego na całą Amerykę Alfonsa Capone. Mimo to, wszystko, co wtedy posiadała osiągnęła sama. Na gruzach dawnych przemytników spirytusu zbudowała nowe imperium, o wiele większe niż jej ojca. I choć czasy prohibicji w USA już dawno minęły, Gabriela nie mogła narzekać na spadek obrotów. Parę metrów nad lokalem właśnie powstawały pierwsze zespoły rockowe, rodził się ruch ‘dzieci kwiatów’, demonstracje uliczne, protesty... Można by powiedzieć, że to nie jej świat. Ona obracała się w gronie bogatej arystokracji. A mimo to każdy z obecnych na jej sali dobrze wiedział, że ma w tym wszystkim swoje trzy grosze. W przeciwieństwie do swojego ojca, wszystkie jej interesy były uczciwe. Ale nie byłaby Gabrielą Capone, gdyby nie ścigała ją policja i FBI. Otóż Gabriela miała jedną słabość: usuwała ludzi, którzy stawali jej na drodze do sukcesu. Oczywiście osobiście nigdy nie zabiła. Nie byłaby do tego zdolna. Po prostu, tak jak w tej chwili, dzwoniła pod odpowiedni numer, i tak, jak młodzieniec, który właśnie wstał od jej stolika i opuścił lokal, nagle ktoś znikał. Nikt już go nigdy nie będzie szukał, a kto spróbuje, niedługo znajdzie się obok niego.. również martwy. Gabriela, jak to na Włoszkę przystało, ceniła sobie dobrą kuchnię. W jej lokalu można było znaleźć mnóstwo potraw, zatrudniała tylko najlepszych kucharzy, a żywność sama sprowadzała z różnych stron świata. Ale była jedna rzecz, której nie mogła znieść: makaron. Uważała, że damie nie wypada babrać się przy posiłku z makaronem, według niej wyglądało to nieestetycznie. To właśnie dlatego postanowiła otworzyć własne hotele, bary, restauracje.
Kto by pomyślał… największe knajpy Ameryki, a w żadnej z nich nie znajdziesz choćby niteczki makaronu.

wtorek, 9 marca 2010

Coffee break


Usiądzie w kawiarni i zamówi mrożoną kawę z amaretto.
Może na kogoś czekać, może coś poczytać.
W słoneczny dzień popatrzy na idących ulicą ludzi.
Nie zwraca uwagi, kiedy kelnerka podaje filiżankę.
Ona stoi, w miejscu, w czasie.
Nigdzie nie pędzi, nigdzie się nie śpieszy.
Życie jest długie. Na wszystko znajdzie czas.
Teraz postanowiła poświęcić pól godziny na jej ulubioną kawę.
Dosłodzi trzy łyżeczki i szybko wypije.
Już nie rozkoszuje się tym smakiem.
Zbyt dobrze go zna. Od 20 lat.
Ta sama kawa, miejsce i ona.

sobota, 30 stycznia 2010

Fotograf

Atmosfera nie sprzyjała rozmowie. Zresztą jak zwykle, gdy się spotykali. Zasiadali do stołu i z udawaną uprzejmością starali się podtrzymać rozmowę. O ile możemy mówić tutaj o jakiejkolwiek rozmowie.. Między ludźmi, którzy właściwie się już nie znają.
Ot tak można powspominać stare czasy, ale ile razy można wspominać siostrzenicę z wybitym zębem? Można porozmawiać o polityce, ale tylko przez chwilę, bo.. (o zgrozo!) jeszcze ktoś doprowadzi do (zaciekłej!) dyskusji.. A to nie skończy się dobrze, o nie..
Można, a wręcz należy, pochwalić gospodynię za wyborny posiłek, choć zupa jest za słona, a kotlet ucieka z talerza.
Tak było zazwyczaj. Kiedy wszyscy raz do roku siadali przy wspólnym stole. Ale nie dziś.. Dziś babka obchodziła 90. urodziny. Córka siostry babki wynajęła fotografa.
Przyszedł młody chłopak i rozstawił sprzęt. Rodzina zasiadła na swoich miejscach i w milczeniu spożywała kolację. Fotograf krążąc wokół stołu kadrował, pstrykał i pokazywał zdjęcia (co by przypadkiem ktoś nie pomyślał, że wyszedł ‘grubo’ lub ‘okrągło’) i co jakiś czas zagadywał do tego, czy tamtej.
Grzecznie dyskutował, żartował.. Ale w powietrzu.. czuć było napięcie. Mimo, że fotograf bardzo się starał atmosfera przybierała na gęstości. Z sekundy na sekundę gęstniała, na tyle, że po 20 minutach (gdy drugie danie weszło na stół) w pokoju (którego wymiary można spokojnie porównać do sali gimnastycznej) ledwie udawało się oddychać. Można było ‘wieszać siekierę’. Każdy tylko wyczekiwał, aby zrobić.. cokolwiek.
Nawet mogli by porozmawiać, ale.. ale. Atmosfera się zagęszczała. Fotograf, coraz bardziej spięty, próbował podtrzymać rozmowę z kolejną fotografowaną i wtedy...BACH!
Fotograf powiedział coś w złym czasie, w złym miejscu, złej osobie.. Zapanował chaos. On zdezorientowany i speszony ukrył się za kanapą stojącą w lewym kącie. Babka dwoma skokami dopadła kredensu i wyciągnęła z niego dubeltówkę, którą nauczyła się obsługiwać będąc dziewięciolatką i miała nadzieję, że w wieku 99 lat (Daj Boże, żeby dożyła z taką rodziną) będzie umiała z niej korzystać, i szukając naboi próbowała dosięgnąć najwyższej półki. Ciotka z siostrą zaczęły kłócić się o wychowywanie dzieci, kłótnia po chwili przemieniła się w zaciętą kobiecą bójkę, która wyglądała o tyle zabawnie, że odbywała się przez szerokość stołu. Obok fotela z białej skóry stali dwaj chłopcy i nie wiedząc, co się właściwie dzieje zaczęli bawić się aparatem zostawionym na statywie. Trójka starszych panów głośno zastanawiała się nad uzbrojeniem, z którym przed chwilą do pokoju wkroczył młodszy brat żony jednego z nich przepasany całym arsenałem broni wszelakich rozmiarów, trzymając w ręku karabin maszynowy i dwa granaty.
Dziadek, trochę przygłuchy, siedział w bujanym fotelu i obserwował swoich potomków. Nie wiedzieć kiedy córka żony jednego ze starszych panów zniknęła za kanapą i ewidentnie spodobało jej się towarzystwo jakie tam zastała. Siostra babki wybiegła do kuchni, by po chwili wrócić z (karabinem?) piętrowym tortem czekoladowym. Ledwie zdążyła go postawić na stole, gdy wleciał na niego kuzyn jeżdżący wokół pokoju na wrotkach, który z kolei potknął się o nogę statywu i nieplanowanie skręcił w prawe lewo. Skończyło się na tym, że siostra babci przestraszona padła trupem prosto w objęcia wujka od strony dziadka. Małe dzieci, nie rozumiejąc o co chodzi, zaczęły wrzeszczeć w wniebogłosy. Fotograf ruszył ratować swój sprzęt. Zwierzęta (jamnik wujka, york ciotki i pers siostrzenicy), które nie wiedzieć skąd się wzięły pod stołem zaczęły szczekać, miauczeć i próbując dostać się do jedzenia, zrzuciły parę talerzy z najlepszej zastawy babci.
W tym cały pobojowisku nikt nie zauważył ręki sięgającej do kieszeni obcisłej marynarki, która delikatnie wyciągnęła z niej mały kobiecy pistolet. Dłoń pewnie trzymała palec na spuście czekając na odpowiedni moment, by...PIF PAF! Nabój został wystrzelony. Całe towarzystwo zamilkło. W powietrzu unosił się zapach paniki i strachu zmieszanego z wonią świeżej krwi.
Na ziemi leżał martwy fotograf..
Strzał był niezwykle celny. Jakby strzelał zawodowiec. Zawodowiec, który dobrze wykonał swoją robotę..

środa, 6 stycznia 2010

Historia.

Kiedyś, gdzieś na północy Ameryki urodził się chłopiec. Nie był on nadzwyczajny. Znajomi i rodzina wołali na niego Thomas. Przez większość swojego dzieciństwa zamiast bawić się z rówieśnikami, chodził z ojcem do lasu. Ojciec z zawodu był drwalem, więc chłopak spędzał tam bardzo dużo czasu. Podziwiał piękno lasu, podglądał małe zwierzątka i obserwował przesuwające się chmury na błękicie.
Gdy chłopiec miał 12 lat cała rodzina przeprowadziła się do Salton Cliff, dużego miasta, gdzie tata Thomasa został właścicielem fabryki. Fabryka po zmianie właściciela dynamicznie się rozwijała. Chłopak miał wszystko, czego zapragnął. Niczego mu nie brakowało, a mimo to bardzo tęsknił do zwierząt, roślin i błękitnego nieba. Nad miastem nie było chmur. Wszystkie przepędził dym, który wypuszczała fabryka. Niebo było szare i jednolite.
Thomas dorastał. Początkowo marzył, że wróci kiedyś do swojego domu, do lasu. Marzenia zaczęły przybierać kształty, by wkrótce zamienić się w konkretne plany. Wuj Thomasa opowiedział kiedyś chłopakowi o starej opuszczonej kopalni na Alasce, schowanej w dziczy, w której ukryte są niezliczone bryły złota.
Ostatni rok szkoły Thomas poświęcił nauce, studiowaniu mądrych książek i przygotowaniom do wyprawy. Nie chciał skończyć tak jak jego rodzina. Nie chciał być uzależniony od pieniądza, lecz z drugiej strony wiedział, że w realnym świecie są potrzebne. Jako cel obrał sobie, nie stare rodzinne miasteczko, lecz kopalnię złota.
Tuż po zakończeniu szkoły Thomas pożegnał się z matką, obiecując, że wróci z pieniędzmi i otworzy własny interes. Jego droga trwała długo. Jej większość pokonał pociągiem lub stopem, ale zdarzało się, że jechał w przeciwnym kierunku niż powinien.
W końcu , pod koniec jesieni, dojechał do małego miasteczka o nazwie Willdown., gdzie dojeżdżał tylko jeden pociąg (czasami nawet nie dojeżdżał, bo tory były zasypane śniegiem).
W pierwszym sklepie kupił gruby zeszyt w brązowej okładce. Zaczął poszukiwać domu, w którym mógłby zamieszkać przez pewien czas zanim wyruszy w dzikie lasy na poszukiwania kopalni. Po wielu próbach poszedł do baru. Ludzie nie ufali mu, bo w miasteczku był nowy. Z zarostem, w starych wytartych dżinsach i koszuli nie sprawiał wrażenia osoby rozgarniętej, którą można by przyjąć do swojego domu.
Gdy dopijał drugą butelkę Comandosa podeszła do niego młoda dziewczyna Mery Lu. Od barmana dowiedziała się, że chłopak poszukuje miejsca zamieszkania. Po krótkiej rozmowie zaprowadziła go do drewnianego domku. W środku była jedna izba ze starym łóżkiem i stołem. „Nie jest to dom, o którym marzyłem, ale przynajmniej będę miał dach nad głową”- pomyślał i podziękował dziewczynie. W ciągu najbliższych paru miesięcy Thomas łatał dziury w dachu, montował piec i coraz więcej czasu spędzał z Mery Lu. On chciał wyruszyć na poszukiwania kopalni, ona marzyła by wyjechać do dużego miasta na stałe, jeśli tylko nadarzy się okazja. Thomas skrupulatnie każdy dzień i swoje przemyślenia notował na stronach swojego zeszytu.
Pewnego zimowego poranka usłyszał ciche skomlenie. Tej nocy spadło sporo śniegu. Gdy wyszedł przed dom miał po kolana białego puchu. Skomlenie było cichutkie i dobiegało jakby.. spod śnieżnej peleryny. Thomas przysłuchał się i zaczął przekopywać warstwy śniegu. W końcu zauważył mały brązowy kłębek. Był to owczarek niemiecki widocznie zmarznięty i wygłodzony. Thomas przyjął go, ogrzał, nakarmił i tak zyskał nowego przyjaciela.
Pod koniec zimy Mery Lu oświadczyła, że dostała pracę w ogrodach w pewnej posiadłości w pobliżu Salton Cliff. Za tydzień wyjeżdżała.
Spotkali się na dworcu. Oprócz nich było jeszcze paru wyczekujących na pociąg. Thomas prosił w myślach, aby pociąg nie dojechał, aby ona nie wyjechała. Była jedyną osobą, której mógł powierzyć wszystko...
Wtem w oddali usłyszeli ciche sapanie lokomotywy. Mery Lu zapytała:
-Naprawdę chcesz tu zostać?
-Chcę.-odparł.
-Dlaczego? Dla tej kopalni?
-Ona istnieje. Znajdę ją i wrócę do Salton Cliff, a wtedy razem zamieszkamy.
Gdy pociąg odjeżdżał Mery Lu zdążyła tylko krzyknąć: Będę tęsknić!
Po jej wyjeździe Thomas czuł się rozdarty jak nigdy dotąd. A, że wszelkie pieniądze już mu się kończyły, postanowił jak najszybciej wyruszyć w dzicz. W ciągu tygodnia spakował się i wyruszył wraz ze swym wiernym towarzyszem.
Podczas jednego wieczoru, gdy blask ogniska już przygasł pies podniósł łeb. Thomas usłyszał cichy szelest. „To mogą być Indianie”- pomyślał. Przypomniał sobie słowa ludzi z miasteczka-„Tutejsi Indianie nie lubią poszukiwaczy złota.’ Pomyślał:-‘Właściwie to ja nim nie jestem. Jeszcze nic nie znalazłem..”
Zza krzaków wymaszerował stary Indianin. Miał długie kruczoczarne włosy związane w dwa warkocze. Na plecach niósł duży skórzany plecak.
-Moi przyjaciele twierdzą, że szukasz kopalni. –powiedział do Thomasa.
-Owszem.-odrzekł Thomas.
-Czy zechcesz, abym Ci towarzyszył? Znam tutejsze lasy. Z różnych opowieści wiem, gdzie może ona się znajdować.
Thomas, mimo, że bał się Indianina postanowił mu zaufać. Tak oto w głąb dziczy wyruszyło dwoje ludzi i pies. Po kilku dniach podczas wędrówki trafili na dziwny znak.
-Co to jest? -zapytał zdziwiony Thomas.
-To znak tutejszych Indian. Wejście grozi śmiercią.
-Ja nie mam nic do stracenia, a Ty? -odparł Thomas i ruszył dalej, a pies towarzyszył mu przy lewej nodze. Indianin podążył za nim.
Po wielu dniach przemierzania lasów, ciężkich polowaniach i wspólnych wieczorach przy ognisku ujrzeli cel swojej podróży. Przy niewielkim wzniesieniu stała mała zaniedbana chatka. Zajrzeli do środka. Znaleźli tam stary, porzucony sprzęt do wydobywania bryłek złota z piasku, łóżka i inne meble, naczynia, odzież i pościel. Następnego dnia, gdy Indianin poszedł na polowanie, Thomas zajął się szukaniem złota. Kiedy Indianin wrócił z kolacją ten właśnie przeszukiwał drobny piasek.
-Jest, jest! Jesteśmy bogaci! Tu jest złoto! - krzyknął znad pobliskiego strumyka do Indianina. Wydobędziemy tego tyle ile uniesiemy i wrócimy!
Indianin uśmiechnął się tylko. Lubił Thomasa, lecz wiedział, że ten nie zdaje sobie sprawy jakie niebezpieczeństwa tutaj na nich czyhają.
Z dnia na dzień półki w chatce zapełniały się miseczkami, woreczkami i sakiewkami drobnych bryłek złota. Doszło do tego, że nie było gdzie ich kłaść.
Thomas nie trzymał psa na uwięzi, toteż on biegał sobie gdzie chciał, kiedy chciał i ile chciał. Bywało tak, że nie wracał parę dni. Z początku chłopak martwił się o niego, ale zdawał sobie sprawę, że tutaj jest prawdziwy dom jego przyjaciela. Sam czuł, że tu jest jego miejsce. Czuł się tutaj szczęśliwy. Nie miał problemów. Był bogaty choć jego majątek tutaj nie miał żadnego znaczenia..
Żyli tak ponad rok. Wraz z nadejściem marca chłopak postanowił wrócić do świata, z którego pochodził.
-Nie chcę tego złota.-powiedział do Indianina.-Wezmę tylko dwie sakiewki. One mi wystarczą na podróż do Salton Cliff. Resztę zostawię tutaj.
W ciągu dwóch tygodni spakowali się i przygotowali do drogi powrotnej. Parę dni przed wymarszem Thomas postanowił, że pies powinien zostać tutaj. Odkąd go przygarnął jego przyjaciel nigdy nie był tak szczęśliwy jak tu, na łonie natury. Pożegnał się z nim, a ten pobiegł w głąb lasu i chłopak nie był w stanie już go dostrzec.
Tej nocy Thomas nie mógł spać. Obserwował niebo usłane gwiazdami i rozmyślał. Jego zeszyt, choć gruby, kończył się. Do końca zostało parę kartek.
„Idealnie starczy na drogę powrotną”- pomyślał.
Gdy rankiem Indianin wychodził na polowanie zastał śpiącego Thomasa u progu chaty. Przykrył go kocem i wyruszył.
Gdy wrócił przed południem nigdzie nie mógł go znaleźć. Choć wołał go, ten nie odpowiadał. Indianin zaczął się niepokoić. Nigdy wcześniej nie było sytuacji, żeby Thomas sam gdzieś wyruszył bez ustalenia tego z nim. Postanowił przejść się jeszcze do pobliskiej rzeki, leżącej w niewielkiej kotlinie.
Kiedy schodził ze wzniesienia zauważył czerwono-czarną koszulę Thomasa. Zbiegł jak najszybciej potrafił. Zobaczył Thomasa i nie rozumiał, co też mogło się stać.. Ciało Thomasa bezwładnie niesione powoli prądem nie było we krwi. Indianin wyłowił ciało z rzeki. Już wiedział.. Tak zabijają tylko Indianie.
Tak pozostał Indianin sam. Pochował przyjaciela.
Jednego wieczora siedząc przy ognisku udało mu się odczytać ostatnie słowa zapisane w pamiętniku Thomasa:
„Wreszcie zrozumiałem.
Moim bogactwem nie jest złoto, które tutaj znalazłem,
lecz ciepło ogniska,
piękno ośnieżonych szczytów gór,
miłość pięknej kobiety,
towarzystwo szlachetnego psa
oraz doświadczenie mądrego Indianina”...
*oparte na jakimś filmie, który oglądałam dawno temu.